2023-05-19

„Prześwietlenie” to film o potrzebie prawdy – Cristian Mungiu o swoim najnowszym filmie w rozmowie z Anną Tatarską

Kluczowa postać Rumuńskiej Nowej Fali, laureat canneńskiej Złotej Palmy i jeden z najważniejszych głosów współczesnego europejskiego kina. W „Prześwietleniu” Cristian Mungiu przygląda się temu, jak łatwo przesuwamy moralne granice, gdy dotyczą one innych – i jak niewiele w dzisiejszym świecie dzieli „swojaka” od wroga”.

Główny bohater filmu, Matthias, powraca do rodzinnego miasteczka w Transylwanii po tym, jak zadarł z managerem niemieckiej masarni, gdzie pojechał pracować. W rodzinnej miejscowości mężczyzny żyje – nie zawsze w dobrych relacjach – wiele różnych mniejszości, wrzucanych tam w różnych momentach historii przez rozmaite prądy i wydarzenia. W domu czeka żona i syn, ale też była kochanka Csilla. W lokalnej piekarni, gdzie pracuje, brakuje rąk do pracy, więc na stanowiska zajmują najemni pracownicy ze Sri Lanki. Choć do konfliktu w niemieckim zakładzie doszło, bo manager nazwał Matthiasa „Cyganem”, to po powrocie mężczyzna nie ma problemu, by równie wykluczająco traktować przyjezdnych pracowników. Atmosfera w miejscowości staje się coraz bardziej gęsta, a konflikt społeczny przeplata się coraz ściślej z osobistym.

Cristian Mungiu


Anna Tatarska: Skąd wziął się pomysł na ten film?

Cristian Mungiu: Ten film jest oparty na wydarzeniu bardzo podobnym do tego filmowego. Istnieje piekarnia, w okręgu administracyjnym zamieszkiwanym głównie przez Węgrów. Prowadząca ją para nie mogła znaleźć żadnych pracowników, więc zdecydowali się ściągnąć pracowników zagranicy licząc, że to wiele ułatwi i nie wpisze się w lokalne konflikty etniczne. Ale społeczność zareagowała negatywnie. Nagle w społeczności, która sama jest źle traktowaną mniejszością pojawiła się aktywna niechęć do innej mniejszości. Obejrzałem dostępną w Internecie, trwającą około 45 minut, scenę z zebrania w ratuszu, gdzie spotkały się strony sporu. Potem skontaktowałem się z tą właścicielką, chwilę pomyślała, zaprosiła nas do siebie, mówiła bardzo otwarcie. Rozmawiałem też z pracownikami z zagranicy, których nie zwolniła, mimo kłopotów. Ale musiała ich przenieść do innej wioski. Wciąż tam mieszkają po dwóch latach.

Na miejsce akcji wybrał Pan region, w którym mieszka wiele mniejszości. Jeden z głównych bohaterów filmu należy np. do mniejszości niemieckiej. Skąd ta decyzja?

Transylwania jest niewiarygodnie interesującym obszarem. To taki tygiel, w którym mieszają się cywilizacje. Ważne było dla mnie, żeby opowiadać o przedstawicielach różnych mniejszości i religii, którzy usiłują razem funkcjonować. Główny konflikt na tym terytorium rozgrywa się między Rumunami i Węgrami, Niemcy nie są w nim raczej stroną. Jak tylko wjeżdżasz do wioski to wiesz, kto rządzi, bo nacjonalistyczny dyskurs jest bardzo silny. Dyskusje oczywiście dotyczą tego, kto był tam pierwszy. Klasyk. Ale w jednym się Węgrzy i Rumuni zgadzają: żadnych cyganów! To ich łączy. Dlatego dla Matthiasa takie słowa z ust managera masarni to największa zniewaga. Nie chciałem, żeby główny bohater należał do którejś z tych głównych stron. A jedyna inna dorosła, lokalna populacja, to etniczni Niemcy. Teraz jest ich niewielu, zwykle to jeden gość, który ma przekazywany z pokolenia na pokolenie klucz do świątyni. W opuszczonych przed laty domach mieszkają dziś Romowie.

Wspomniana na początku scena spotkania stron wydaje się kluczowa dla filmu. Mnie natychmiast skojarzyła się ona z zebraniem w centrali któregoś z organów europejskich lub debatą sejmową.

Ta analogia jest czytelna dla wielu widzów. To temat ważny - dla nas, dla mnie. Żyjemy w iluzji Europy jako jednego, wielkiego, homogenicznego państwa, gdzie wszyscy mówią jednym głosem. Ludzie nie do końca mówią to, co naprawdę chcą powiedzieć, mamy raczej tendencję do mówienia, co wypada. A przecież poprawność polityczna nigdy niczego dogłębnie nie zmieniła. Pierwszym krokiem do zmiany jest świadome wypowiadanie prawdy. Być może się pomylimy, tak jak niektórzy zebrani na tej salce. Ale co z tego? Może w argumentach drugiej coś jest, jakiś ważny, sensowny trop? Jeśli zatrzymasz kogoś zanim otworzy usta, bo uważasz, że już wiesz, jak powinno być, nigdy się nie otworzysz na perspektywę, która w ostatecznym rozrachunku może coś zmienić na dobre. Ta tendencja widoczna jest zresztą nie tylko w polityce, ale też w kulturze.

Co ma Pan dokładnie na myśli?

Proszę mi wierzyć, niejednokrotnie pytano mnie, dlaczego europejscy twórcy nie robią filmów razem, dla społeczności. Wspólnotowość - super, ale bez przesady! Jak najbardziej wspieram europejskie idee, uważam, że przesuwanie ścian tak, by z granic miasteczek stawały się granicami kontynentu jest świetnym pomysłem, który może prowadzić do osłabienia śmiercionośnych konfliktów, narosłych przez rozdmuchiwanie rzekomych różnic. Ale nie można interpretować tego ideału wielkiej, homogenicznej wspólnoty bezkrytycznie. To nie takie oczywiste i proste.

Ale w Rumunii sympatia dla Unii jest chyba dość silna?

Rumuni, jak sądzę, są bardzo zadowoleni z przynależności do Unii, według statystyk chyba najszczęśliwsi ze wszystkich narodów. Prawie brak u nas eurosceptyków, nawet siedem milionów obywateli pracuje poza granicami kraju. Ale tu przechodzimy do tematu filmu. Jak to się dzieje, że Rumuni z radością pracują poza granicami kraju, ale kiedy na ich miejsce w Rumunii pojawili się pracownicy z innych krajów, nagle to nie jest już dla nich OK? Magicznie zmienia się logika.

Znam to doskonale z mojego rodzimego gruntu.

Globalizację trzeba przyjmować z dobrodziejstwem inwentarza, to nie tylko bombonierka pełna pysznych czekoladek, zdarza się i ta gorzka. Dla mnie „Prześwietlenie” (oryginalnie „R.M.N.” - obrazowanie metodą rezonansu magnetycznego) to przede wszystkim film o potrzebie prawdy, potrzebie mówienia tego, co myślimy. Traktuję go jako rezonans dzisiejszego społeczeństwa i stąd wzięła się nazwa. Potrzebujemy szczegółowego badania i nowych zaleceń. No bo spójrzmy choćby na Ukrainę: jak to możliwe, że sąsiad, do tego mówiący tym samym językiem, jednego dnia z Tobą w miarę normalnie rozmawia, a drugiego dnia nasyła na Ciebie czołgi i gwałci? I nie ma moralnego dylematu? Nawet im się nie chciało wymyślić jakiejś specjalnej narracji, która by to uzasadniała, gadają swoim obywatelom jakieś bzdury.

Myśli Pan, że jego film jest bardziej na czasie w kontekście wojny w Ukrainie?

W pewnym sensie tak. Chcę mówić o naturze ludzkiej, to już mówiłem. My, ludzie mamy niesłuszne przekonanie, że 70 lat pokoju po II Wojnie znaczy, żeśmy zmądrzeli i coś się w naszym DNA zmieniło. Jeszcze dzień przed wybuchem wojny dyskredytowano zapowiedzi Putina. Ale ludzie nie są rozsądni, nie zawsze kierują się logiką. Nie przeraża mnie tak bardzo to, że jakiś gość, który dysponuje zbyt rozległą władzą postanowił najechać inny kraj. Przerażają mnie ludzkie reakcje. Prawda, jak się okazuje, wygląda inaczej w zależności od tego, po której stronie barykady jesteś. To pokazuje, że słowa „nigdy więcej”, wypowiadane po doświadczeniu Holokaustu, nie mają znaczenia. Powtórka z Holokaustu jest możliwa. Dlatego ważne było dla mnie by w filmie pokazać pozornie niewiele różniące się grupki. Kiedyś łatwo było rozpoznać wroga, dziś to o wiele bardziej zniuansowane. Czasami taka drobna różnica wystarczy, by sąsiada zacząć postrzegać jak zagrożenie. Ludzie boją się końca czasów od Jezusa, ale teraz, w czasach wszechobecnych plastikowych odpadów, globalnego ocieplenia, kryzysu migracyjnego, to tylko nabrało siły. Ludzie czują, że koniec jest blisko - koniec demokracji, koniec empatii. Dlatego myślę, mój bohater czuje, że jako ojciec ma obowiązek uzbroić swoje dziecko w narzędzia do walki. To dla niego jako człowieka nieco gorzej wykształconego, o wiele bardziej naturalny kierunek niż wsłuchiwanie się w niuanse.

W filmie na obrzeżach miasteczka, w którym mieszkają bohaterowie, grasuje niedźwiedź. Co on symbolizuje?

Tu nie chodzi o to konkretne zwierzę, raczej o odwieczny konflikt między tym, co daje człowiekowi kultura, cywilizacja, a tym, co naturalne. Przygotowując się do filmu odkryłem tradycję, która nakazuje ludziom przyoblekać zwierzęce skóry i w ten sposób próbować symbolicznie poskromić ten zwierzęcy pierwiastek w sobie. Myślę, że to ciekawie koresponduje z tym, co próbuje powiedzieć film. Czasami nie jesteśmy tymi pięknymi, empatycznymi krzewicielami kultury, za których się mamy. Wystarczy odsłonić kilka wierzchnich warstw, by dostrzec wiele okrucieństwa i mrocznych instynktów w każdym z nas. Wewnątrz człowieka toczy się walka, w której - w różnych momentach - różne strony biorą górę. Bohaterka mojego filmu staje po stronie cichego, łagodnego humanizmu, opowiada się za miłością, duchowością. Jej oponent - po stronie pierwotnych instynktów. Biorą górę, mimo że ma dobre intencje, ale czuje napięcie i lęk, nie wie, co powiedzieć swojemu dziecku. Ten lęk i niepewność to coś, co w dzisiejszych czasach odczuwa wielu z nas. Nie wiemy, jak je oswajać i ostatecznie snujemy przed dziećmi wizję świata, w którym toczy się walka, rywalizacja, a inni ludzie to potencjalni wrogowie.

Mam wrażenie, że od twórcy takiego jak Pan, szczególnie ze względu na wielką sławę, jaką przyniósł Panu film „4 miesiące, trzy tygodnie i 2 dni”, oczekuje się bycia społecznym diagnostą, jakimś głosem. Czy ta odpowiedzialność Panu ciąży?

Wie Pani, teraz siedzimy sobie na tarasie Pałacu Festiwalowego i wszystko jest piękne, ale pomiędzy filmami moje życie nie jest usłane różami. Każdy z nas ma jakąś społeczną odpowiedzialność, która na nas ciąży. Zawsze uważałem, że jeśli mam kręcić dalej filmy, to nie mogę robić czegokolwiek. To musi być coś ważnego, coś z przekazem, mówiącego o stanie świata wokół nas. To nie jest łatwe. Spędzam całe miesiące myśląc o tym, jak ugryźć te poważne tematy przy pomocy prostego języka i to jeszcze w dwie godziny? Przecież nie mam tych dwóch tysięcy stron, które miał Dostojewski, do tego świat nieco się od tamtej pory skomplikować. Kino jest jednocześnie proste, ale abstrakcyjne jednocześnie. Jak sprawić, by mówiło moim głosem? Pamiętam, jak na pierwszym roku filmówki kolega uważał, że filmowanie białych ścian to idealny pomysł na wizualną metaforę czystości. No cóż... To tak nie działa! Ja jestem bardzo szczęśliwy, kiedy udaje mi się znaleźć właściwy język, to naprawdę długo trwa. To musi być spójne nie tylko w mojej głowie, ale przede wszystkim na ekranie. Do tego staram się nie manipulować widzem, nie używać sztuczek. Mój montażysta ma zwykle mało pracy, nie sięgam po sugestywną muzykę, która sugeruje nastrój. Uważam, że jestem to winny widzom, którzy są ze mną od piętnastu lat. Nagroda? To, że wieczorem, gdy idę po ulicy w Cannes, ktoś mnie zaczepia i zaczyna opowiadać, co myśli o moim filmie. Dzięki temu żyję, to mi wystarczy.

Rozmawiała Anna Tatarska.
„Prześwietlenie” w kinach od 19 maja.