Maïwenn – od pomysłu do realizacji. Wywiad z reżyserką, współscenarzystką i odtwórczynią głównej roli w filmie „Kochanica króla Jeanne du Barry”
Dlaczego zdecydowałaś się nakręcić film poświęcony Jeanne du Barry?
Wszystko zaczęło się w 2006 r., kiedy zobaczyłam „Marię Antoninę” Sofii Coppoli. Gdy tylko na ekranie pojawiła się Asia Argento w roli Jeanne du Barry, zafascynowała mnie ta postać. Od razu poczułam z nią silną więź i brakowało mi jej, gdy znikała z ekranu. Dałam się uwieść Jeanne, bo jest wspaniałą, choć przegraną postacią. Może też dlatego, że jej życie było pod pewnymi względami podobne do mojego, ale to nie jedyny powód. Zakochałam się w niej i jej epoce. Zaczęłam zgłębiać jej szczegółową biografię i już wtedy czułam przemożną potrzebę nakręcenia o niej filmu, ale na dziesięć lat odłożyłam te plany na półkę. Wydawało mi się, że nie jestem odpowiednią osobą do zajęcia się tym tematem. Za każdym razem, gdy kończyłam pracę nad kolejnym filmem, wracałam do jej biografii, ale nie udawało mi się pokonać kompleksów.
Co zmieniło tę sytuację?
Doświadczenie, jakie zyskiwałam z każdym kolejnym nakręconym filmem. Kiedy skończyliśmy pracę nad „Moją miłością”, wszystko wreszcie się uspokoiło i poczułam, że jestem w stanie wziąć ten temat na warsztat. Do działania napędzało mnie doświadczenie z planu i rozwijająca się z biegiem czasu pasja filmowa – oglądając filmy kostiumowe, zrozumiałam, co mi się podoba, a co niekoniecznie. Dzięki temu byłam w stanie wyobrazić sobie, jak chciałabym skonstruować film o Jeanne du Barry. Byłam też świadoma, ile pracy to będzie wymagać.
Jak wyglądała praca nad scenariuszem?
Od 2016 do 2019 poświęciłam się całkowicie pisaniu scenariusza. Byłam bardzo zdyscyplinowana, pracowałam nad nim codziennie. Musiałam do tego podejść w niemal akademicki sposób, naprawdę zanurzyć się w tej epoce. Przeczytałam wszystko o Jeanne, co wpadło mi w ręce, i wzięłam z tych tekstów to, co mi się podobało. Tak powstała podstawa scenariusza, który następnie odchudziłam, żeby dojść do pierwszej wersji, w której historia Jeanne była opowiedziana od narodzin aż do śmierci. Ponieważ chciałam jej bronić, musiałam opowiedzieć o niej ze szczegółami, żeby zrozumieć tę kobietę, która po śmierci Ludwika XV dalej kochała i robiła wiele różnych rzeczy.
Dlaczego w swojej opowieści skupiłaś się na jej romansie z Ludwikiem XV?
Trudno oderwać się od konwencji „klasycznego” filmu biograficznego, kiedy do tego stopnia kocha się jakąś postać. Zdecydowałam się skupić na relacji łączącej Jeanne z Ludwikiem XV, bo to właśnie było przyczyną jej ostatecznego upadku. Wszystko, co wydarzyło się po jej odejściu z Wersalu, jest bezpośrednim rezultatem okresu, który dał jej tę nieusuwalną łatkę królewskiej nałożnicy. Jestem jednak pewna, że nie zasługuje na sprowadzanie jej tylko do tej roli. Dlatego nawiązuję do jej dzieciństwa, młodości i tego, co miało miejsce po śmierci króla. Zwłaszcza jedna książka miała na mnie ogromny wpływ – biografia Jeanne du Barry autorstwa braci Goncourt. Była przesadnie, niepotrzebnie wręcz obciążająca wobec niej. Co ciekawe, w miarę upływu czasu opisy Jeanne stawały się coraz bardziej pochlebne.
W filmie pokazujesz, że była atakowana w równym stopniu przez kobiety, co przez mężczyzn…
Właśnie dzięki temu jej historia jest tak ponadczasowa i nowoczesna, nic nie musiałam wyolbrzymiać. To, z czym spotkała się Jeanne, znajduje bezpośrednie echa w naszych czasach.
Mam wrażenie, że postaci córek króla miały wprowadzić do tej opowieści element komiczny. Dlaczego?
Faktycznie myślałam o nich jak o siostrach Kopciuszka, Gryzeldzie i Anastazji, które znajdują się w samym sercu tego romantycznego kontekstu – i w ten sposób napisałam ich partie. Chciałam, żeby mój film był swego rodzaju baśnią. Nawet rozważałam, żeby w otwierającej sekwencji głos narratora z offu mówił „Dawno, dawno temu…”. Chciałam uzyskać ten rodzaj humoru, który występuje też w niektórych scenach z La Borde’em, pierwszym pokojowym króla, granym przez Benjamina Lavernhe – to kompletnie zmyślona postać, która symbolizuje wolność, na jaką mogłam sobie pozwolić tylko dlatego, że w najdrobniejszych szczegółach znałam realia tamtych czasów.
Wspomniałaś o scenografii. Jak wyobrażałaś sobie wizualną atmosferę tego filmu?
Już na bardzo wczesnym etapie miałam wizję tego, co chciałam stworzyć. Film o dość powolnym tempie akcji, nieskrępowany gorsetem historycznej rekonstrukcji, w którym zdjęcia przypominają osiemnastowieczne malowidła i jest bardzo niewiele zbliżeń czy szybkiego montażu scen. Jednym słowem, przeciwieństwo tego, czym zajmowałam się do tej pory, gdzie konkretne ujęcia musiały być zaplanowane z góry, a nie tworzone na planie. W moim przypadku technika zwykle dostosowuje się do aktorów. Tutaj musiało być odwrotnie. Chciałam, żeby to kamera była gwiazdą filmu. Światło! Operator! Tak się składa, że dość późno odkryłam „Barry’ego Lyndona”. To był wielki szok. Ten film utwierdził mnie w przekonaniu, żeby nie łamać klasycznych kodów nowoczesną scenografią. Myślę, że emocje są bardziej namacalne w klasycznej, a nie nowoczesnej formie, a w tej opowieści o miłości to właśnie one są najważniejsze.
Dlaczego postanowiłaś nakręcić swój film na taśmie 35mm?
Po pierwsze, ze względu na instynkt widza. Kiedy filmy z epoki są kręcone cyfrowo, ruch wydaje się zbyt podobny do wideo, sztuczny. To zbyt daleko wykracza poza ten koncept malowideł, o którym wspomniałam wcześniej. W przypadku taśmy 35 mm mamy ziarno, kolory, które odpowiadają rzeczywistości, przepych. Wiedziałam też, że okrzyk „akcja!” będzie wzbudzał pewne napięcie – żeby oszczędzać taśmę, wszyscy będziemy mieć mniej przestrzeni na błędy, zarówno przed, jak i za kamerą. Wiedziałam, że to odbije się na aktorach w podobny sposób co presja istniejąca w Wersalu, gdzie spontaniczność interakcji raczej nie należała do obowiązującej etykiety.
Zdjęcia były częściowo kręcone w Wersalu. Nie dałaś się zdominować przez to miejsce?
W Wersalu można filmować tylko w poniedziałki, kiedy pałac jest zamknięty dla zwiedzających, a do tego w bardzo konkretnych miejscach: na zewnątrz, w kaplicy królewskiej, Galerii Zwierciadlanej i Salon d’Hercule. We wnętrzach nie wolno używać świec, palić ani robić nic, co mogłoby spowodować jakiekolwiek szkody. Dla operatora to poważne ograniczenia. To tłumaczy, czemu postanowiłam zrekonstruować niektóre sceny w studiu. Nie chciałam, żeby cokolwiek ograniczyło moją pracę nad obrazem. A wracając do kwestii Wersalu, postanowiłam przyjąć w filmie optykę Jeanne, jej zachwyt i spontaniczność. Jeanne lubi przebywać w tych miejscach, ale nigdy nie pozwala im się zdominować!
Czy było dla ciebie oczywiste, że sama zagrasz Jeanne du Barry?
Nie od razu powiedziałam to na głos, ale myślę, że w głębi serca zawsze chciałam to zrobić. Musiałam tylko sama się do tego przekonać. W poprzednich filmach dawałam sobie role, które łączyły się z moją funkcją reżyserki. Przez długi czas uważałam, że nigdy nie byłabym w stanie zagrać postaci przytłoczonej różnymi życiowymi zakrętami. Że spowodowałoby to problemy w moich relacjach z innymi osobami na planie. Ale doświadczenie, jakie zyskiwałam z każdym kolejnym filmem, utwierdziło mnie w przekonaniu, że muszę to zrobić. Byłam gotowa. Oczywiście, że są aktorki, które uwielbiam, które chciałam sfilmować i które miały charakter Jeanne. Ale oddanie tej roli komuś innemu byłoby po prostu zbyt bolesne! Byłabym ogromnie sfrustrowana. Zbyt dobrze poznałam jej charakter, czułam się zbyt blisko z nią związana, żeby powierzyć jej rolę innej osobie. Wyreżyserowanie tego filmu i zagranie w nim były dla mnie równie istotne, co nierozerwalne.
Czemu zdecydowałaś się obsadzić Johnny’ego Deppa w roli Ludwika XV?
Przez trzy lata pisałam scenariusz z myślą o konkretnym francuskim aktorze, który w końcu odmówił nawet jego przeczytania. Trochę mi zajęło przetrawienie tego rozczarowania, ale zaproponowałam rolę innemu francuskiemu aktorowi. On z kolei bardzo szybko się zgodził, ale musiał zrezygnować z powodów zdrowotnych. Od tamtej pory, przyznaję, nie miałam już ochoty obsadzać w tej roli Francuzów. Przyjaciółka zaproponowała, żebym stworzyła listę wymarzonych aktorów, abstrahując od kwestii granic czy języka. Mogłam wyobrazić sobie trzech. Próbowałam skontaktować się z numerem drugim na liście, bo wydawał się najbardziej w zasięgu naszych możliwości finansowych. Czekałam na jego odpowiedź dwa miesiące, po czym otrzymałam lakoniczną odmowę od osób reprezentujących tego aktora, bez słowa wyjaśnienia. A więc gdy postanowiłam uderzyć do numeru jeden na liście, Johnny’ego Deppa, nie robiłam sobie zbytnich nadziei! Byłam jednak w błędzie – kiedy dwa tygodnie później spotkałam się z nim w Londynie, od razu przyjął moją propozycję. Zależało mi na nim przede wszystkim dlatego, że od lat jestem wielką fanką jego twórczości. A także dlatego, że w tej roli spojrzenia i cisza są ważniejsze od słów. Przez jego wcześniejsze role, jak „Edward Nożycoręki” czy „Benny i Joon” oraz emocje, jakie za każdym razem udaje mu się wywołać, wydał mi się idealnym aktorem, żeby obsadzić go w tego rodzaju nietypowej dla niego roli. Johnny ma w sobie coś z Bustera Keatona. Wyczułam w nim też romantyczny aspekt tej postaci. Jego hiperwrażliwa strona dobre korespondowała z moją wizją Ludwika XV w filmie.
Jak reżyseruje się kogoś takiego jak Johnny Depp?
Johnny jest człowiekiem wielu paradoksów. Potrafi być uroczy i łatwy we współpracy, ale kiedy coś go gryzie, nagle nie chce grać tego, co ma napisane. To jego kłopotliwe zachowanie wydawało mi się jednak przede wszystkim konsekwencją amerykańskiego systemu, który różni się od naszego w tym, że to gwiazda ma pełną decyzyjność, a reżyser czy reżyserka muszą się do niej dostosować. Nawet jeśli Johnny nie jest najbardziej amerykańskim spośród amerykańskich aktorów, niełatwo zmienia się przyzwyczajenia. Wiele się nauczyłam z naszych rozmów – wniósł do filmu wiele pomysłów, nie tylko tych istotnych. Ale czasem wolałam trzymać się scenariusza i nie ulegałam presji.