2020-09-02

Co łączy Frances McDormand z „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” z Ingą, bohaterką „Daleko od Reykjavíku”?

Już 4 września do kin trafi trafi „Daleko od Reykjavíku”, najnowszy film islandzkiego reżysera, Grímura Hákonarsona. W 2015 roku twórca zachwycił widzów i krytykę ciepłym komediodramatem „Barany. Islandzka opowieść". W „Daleko od Reykjavíku” Hákonarson ponownie osadza akcję w zachwycających krajobrazach Islandii, a w centrum opowieści stawia Ingę (brawurowo zagraną przez Arndís Hrönn Egilsdóttir). Kiedy z życia kobiety niespodziewanie zniknie mąż, a bohaterka odkryje jego tajemnice, smutek zamieni się w gniew skierowany przeciwko lokalnej wspólnocie. Po raz pierwszy w życiu Inga zaprotestuje i stanie do samotnej walki – i to z potężnym przeciwnikiem. 

Grímur Hákonarson o filmie „Daleko od Reykjavíku”

- Ponownie – po „Baranach...” – pokazujesz ludzi, których życie obraca się wokół hodowli zwierząt na ich odległych od cywilizacji gospodarstwach.
- Tak, ale tym razem spojrzenie jest znacznie szersze. W „Baranach..." skupiłem się na dwóch skłóconych braciach [mieszkających w sąsiadujących gospodarstwach i próbujących ocalić swoje stada]. To była historia o rodzinie, a „Daleko od Reykjavíku” dotyczy społeczności. Pokazuje polityczną rzeczywistość pewnego konkretnego regionu z perspektywy Ingi, która straciła męża i zdecydowała się na walkę ze skorumpowanym establishmentem, jednocześnie przechodząc przez wszystkie etapy żałoby. Na północnym zachodzie Islandii znajduje się region Skagafjörđur, jedyne miejsce, gdzie przetrwała jeszcze lokalna spółdzielnia rolnicza. Założono ją w ramach oddolnego ruchu, który zaczął się jeszcze w XIX wieku; powstało wtedy wiele podobnych organizacji, ale wszystkie – poza tą jedną – upadły w latach 90. Spółdzielnia jakoś zdołała przetrwać i teraz kontroluje w zasadzie wszystko – nawet lokalną gazetę, jedyną w regionie. Czuć tam trochę klimat odizolowanych społeczności, jakie tworzyły się na przykład w ZSRR. Spółdzielnia rządzi wszystkim, jak jakaś ogromna ośmiornica. Jednocześnie mój film dotyczy także społeczeństwa całej Islandii. Jesteśmy małym narodem i mamy tendencję do monopolizmu. Kilka osób ma władzę, a pozostali są wykorzystywani.

- Inga często podkreśla, że to jej mąż chciał zostać na wsi. Dlaczego więc walczy?
- To kwestia otwarta do interpretacji, ale na pewno chce w jakiś sposób zadośćuczynić temu, co mu się przydarzyło. Albo upewnić się, że nie zdarzy się to innym. Ludzie prześladowani i uciszani czasem przerywają milczenie, żeby chronić innych. Inga mierzy się z bankructwem, straciła męża – nie ma nic do stracenia. Nie może się poddać i wyjechać, nic nie robiąc. Znam wiele takich par, jak Inga i Reynir, mieszkających na wsi. Kochają się, ale są w pułapce – mają długi, pracują 24 godziny na dobę, nigdy nie wyjeżdżają na wakacje. To na Islandii powszechne. Inga mieszka tam, bo kocha swojego męża, inaczej już dawno by wyjechała. Ale śmierć Reynira to dla niej szansa, żeby zrewidować swoje życie.

Grímur Hákonarson, reżyser „Daleko od Reykjavíku”

- Jak chciałeś pokazać Spółdzielnię? Łatwo było zrobić z nich podejrzaną organizację, jak z powieści Johna Grishama.
- Nie chciałem zamieniać ich w typowych „tych złych”. Każda historia ma dwie strony i wydaje mi się, że pokazałem to w filmie, chociaż nasza sympatia jest po stronie Ingi. Może tak po prostu mam. „Ci źli” zawsze mają jakieś usprawiedliwienie i zawsze o coś walczą. Chciałem, żeby byli ludzcy i pozwoliłem im zabrać głos. Gdyby film powstał w innym kraju, mogliby być otoczeni ochroniarzami i pistoletami. Ale na Islandii nie ma broni palnej. Więc zamiast tego wysyłają ludziom groźby SMS-ami. Nie chciałem odchodzić od rzeczywistości i wchodzić w mafijne klimaty. Ale nadałem im trochę charakteru: jeżdżą czarnymi jeepami, mają ciemne biura i gdy się pojawiają, psuje się pogoda [śmiech].

- Przez tę ciemność przeświecają czasem promienie, ale dopiero pod koniec historii.
- Ustaliliśmy, że zdjęcia powinny oddawać stan duszy Ingi i jej życie wewnętrzne, gdy przechodzi przez kolejne etapy żałoby. Historia zaczyna się w zimie, bohaterka jest nieszczęśliwa – mają długi, a potem ten wypadek… Więc film zaczyna się w ciemności, a potem robi się jaśniej, bo bohaterka nabiera siły. Ale ogólnie styl wizualny filmu jest podobny do tego z „Baranów..." przez szerokie kadry i długie, statyczne ujęcia.

- Jest coś bardzo satysfakcjonującego w tym, gdy ktoś mówi: „Jestem wściekła, nie będę tego dłużej tolerować!”. Zachowanie Ingi przywodzi na myśl Frances McDormand w „Trzech billboardach za Ebbing, Missouri".
- Jej nagła rebelia przeciwko nużącej pracy na farmie ma w sobie coś humorystycznego. Jak wspomniałem, nie używamy na Islandii broni palnej, więc musieliśmy znaleźć sobie inne narzędzia – na przykład rozrzutnik do obornika [śmiech]. Sam pochodzę ze wsi i pracowałem w gospodarstwie. Dobrze znam ten świat i kiedyś jeździłem tego typu maszynami, chyba dlatego na to wpadłem. Inga staje się trochę podobna do postaci McDormand, to prawda, ale nie jest taka od początku. To logiczne, że w tej społeczności zdobycie sojuszników zajmuje jej sporo czasu. Bardzo długo ludzie byli tu zastraszani i wszyscy boją się Spółdzielni, bo od niej zależy ich przetrwanie. Inga zaczyna swoją walkę na Facebooku, który na Islandii jest bardzo ważny – używa go chyba 90% populacji. Zwłaszcza na wsi, gdzie ludzie żyją w odosobnieniu. Ale Inga wie, że prawdziwa zmiana wymaga pójścia dalej i fizycznej konfrontacji. A poza tym, gdyby cała akcja działa się na Facebooku, film byłby bardzo nudny.

„Daleko od Reykjavíku” w kinach od 4 września.